poniedziałek, 10 marca 2014

Rozdział I

          Kiedy weszliśmy na stołówkę, pozostałe kohorty już tam były. Jedni uśmiechali się szyderczo, inni wytykali nas palcami i szeptali coś do siebie. Piąta Kohorta to zawsze "ta najsłabsza" i "ta pechowa", dlatego jesteśmy popychadłem całego legionu. Ja już się do tego przyzwyczaiłam, jednak nasz centurion Gwen jest wyczulona na tym punkcie. Tym razem ograniczyła się do zazgrzytania zębami i rzucenia pogardliwego spojrzenia Oktawianowi - przywódcy Pierwszej Kohorty - który śmiał się najgłośniej.
Z szeregu wystąpił Dakota - syn Bachusa, boga wina; nasz drugi centurion - i stanął na baczność. Poszliśmy w jego ślady.
     - Piąta Kohorta melduje się...
     - ... spóźniona o trzynaście minut.
   Reyna, pretor legionu, podniosła się od swojego stołu i stanęła przed Dakotą z założonymi rękami. Tworzyła ona zawsze wokół siebie aurę przywódczą, może trochę arogancką. Dlatego też mnie - i chyba nie tylko mnie - onieśmielała jednym spojrzeniem. - Czy mogę znać powód tego opóźnienia?
   Twarz Dakoty zrobiła się czerwona, jak butelka cool-aidu, od którego jest uzależniony. Dzisiaj rano zdążył wypić już ze trzy szklanki tego paskudztwa.
  Wtedy z szeregu wystąpiła mała Hania. Twarz miała bladą, ale wyrzuciła z siebie, pochlipując co chwilę:
     - To przeze mnie ja... ja szukałam mojej szczotki do włosów i... i wszyscy mi pomagali.
  Reyna spojrzała na nią ostro.
     - Dla ciebie szczotka do włosów jest ważniejsza od prawidłowego wypełniania służby? Myślę, że drogi w Nowym Rzymie wymagają wyczyszczenia, zgodzisz się ze mną?
   Zrobiło mi się żal tej dziewczynki - Nowy Rzym to małe miasteczko położne w granicach obozu. Jest ono miniaturowym odwzorowaniem tego prawdziwego Rzymu, w którym mieszkają półbogowie po zakończeniu obowiązkowej służby wojskowej - mogą studiować w tamtejszym koledżu, zakładać rodziny i żyć długo i szczęśliwie. W praktyce wygląda to tak, że nie każdy heros dożywa emerytury.
Miasteczko może jest małe, ale wyszorowanie wszystkich ulic i tak w najlepszym wypadku zajmie cały dzień.
  Hania słabo kiwnęła głową i wstąpiła do szeregu. Reyna zwróciła się do nas:
     - A całą kohortę czeka dyżur na warcie. Przez najbliższy miesiąc.
  W szeregu rozeszły się pomruki niezadowolenia, podczas gdy pozostali obozowicze wyglądali na zadowolonych.
Reyna wróciła do swojego stołu, co było dla nas znakiem, że i my mamy tak postąpić.
Postanowiłam usiąść przy pustym stoliku, z dala od zgiełku. Nie miałam ochoty dzielić z kimś stołu - zwłaszcza po wczorajszej porażce na wyścigu rydwanów.
   Mimo tego, miejsce naprzeciwko mnie zajęła Hazel - córka Plutona, boga zmarłych oraz bogactwa. Hazel jest jedną z niewielu moich przyjaciół w obozie. Nigdy jej o tym nie mówiłam, ale bardzo lubię te jej kręcone, cynamonowe włosy. Każde włosy są lepsze od tej mojej brązowej wiązki siana na głowie. Nieco dziwiło mnie to, że ma oczy w kolorze złota, ale cóż - kto Plutonowi zabroni?
  Jeszcze bardziej się do siebie zbliżyłyśmy, gdy wczoraj wspólnie zaliczyłyśmy porażkę na wyścigach rydwanów. Tak mało zabrakło do zwycięstwa, do przyniesienia chluby Piątce (po raz pierwszy od koło dwudziestu lat)... Już wychodziłyśmy na prowadzenie, gdy nagle koło uderzyło w sporych rozmiarów sztabkę złota, która ni stąd, ni z owąd pojawiła się na torze, do połowy zakopana w ziemi (jak wspomniałam, Piątej Kohorcie zdarzają się dziwne rzeczy). W każdym razie koło odpadło, a my przestałyśmy się liczyć. I na zawodach, i poza nimi.
     - Courtney?
   Powróciłam na ziemię. Hazel wpatrywała się we mnie z troską w oczach. Próbowałam zebrać myśli.
     - Hmm... cześć Hazel. - odpowiedziałam obojętnym tonem.
  Dziewczyna otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, jednak wtedy Reyna ponownie wstała ze swojego krzesła i wszystkie rozmowy umilkły.
     - Skoro Piąta Kohorta raczyła przyjść, myślę, że możemy zacząć jeść. Po śniadaniu zbiórka na Polu Marsowym na apel honorowy. Mam nadzieję, że do tej pory nie zdąży zaginąć żadna szczotka do włosów.
                          *  *  *
  Apel honorowy, tak? Ostatnio kiedy miał miejsce, dowiedzieliśmy się o armii cyklopów, zmierzającej w kierunku naszego obozu. Ciekawe, o co tym razem chodzi.
  Postanowiłam nie zawracać sobie tym na razie głowy - co ma być, to będzie i nic tego nie zmieni. Tymczasem na mój stół wskoczył talerz z naleśnikami oraz szklanka soku pomarańczowego. To niewidzialne duchy wiatru - aurae -  które obsługują nas podczas posiłków. Zawsze dokładnie wiedzą, na co mamy ochotę i nam to podają.
Hazel dostała omlet ze szczypiorkiem, ale nawet go nie tknęła. Minę miała taką, jakby ją coś dręczyło. Dlatego nachyliłam się ku niej i powiedziałam:
     - Wciąż myślisz o tym wyścigu, prawda?
   Hazel wbiła wzrok w podłogę i odpowiedziała:
     - Zgadza się. Ja... ja myślę, że to przeze mnie...
     - Dlaczego niby? Bo jesteś córką Plutona?
   Spojrzała mi w oczy. W jej wzroku czaiło się zmęczenie i zarazem smutek. Zrozumiałam, że odpowiedź brzmi: "tak".
    - Chodzi ci o ten przesąd, że dzieci Plutona przynoszą pecha? - zmusiłam się do parsknięcia śmiechem, aby pocieszyć ją - to jest tylko mit i dobrze o tym wiesz.
    - Courtney, ty... ty nie wiesz... to wszystko moja wina. Ja... przepraszam.
   Zobaczyłam łzę w kąciku jej oka, więc postanowiłam nie drążyć tematu.
Skończyłam jeść i razem z Hazel udałam się na Pole Marsowe. Tam zazwyczaj odbywa się większość manewrów czy treningów. Kiedy dochodziłyśmy już do miejsca zbiórki, drogę zagrodziła nam trójka wyrostków, ubranych jak raperzy.
     - Max!
   No nie, tylko nie on. I ta jego banda.
     - Proszę, proszę! - zbliżył się do mnie ze złośliwym uśmieszkiem na twarzy - Taka piękna panienka nie powinna brać udziału w takich brutalnych dyscyplinach jak rydwany. To nie wypada...
   Jego towarzysze roześmiali się chórem. Max dowala do mnie, odkąd pojawiłam się w obozie, ale odkąd ostatnio powiedziałam mu w twarz, że nie będę jego dziewczyną, zaczął być dla mnie złośliwy. Miałam ochotę kopnąć go tam, gdzie boli, ale wiedziałam, że wtedy jego poddani stłuką mnie na kwaśne jabłko.
   Do akcji wkroczyła Hazel:
     - Zostaw ją w spokoju.
   Max obdarzył ją jednym z tych swoich sarkastycznych uśmieszków.
     - A bo co?
   Ręka sama powędrowała mi na rękojeść mojego gladiusa , ale Hazel posłała mi ostrzegawcze spojrzenie: "Żadnej walki na miecze".
Starałam się trzymać nerwy na wodzy, ale Max znowu sypnął kolejną porcją docinek na temat Piątki oraz kobiet w rydwanie. Czułam, że wszystko się we mnie gotuje. Lecz w pewnym momencie przelał się kielich goryczy:
     - Ale czy Court na tym starym klekocie w ogóle mogła równać się z naszymi?
   "Court"?! Nie panowałam nad tym, co później zrobiłam. Zbliżyłam się do niego o krok i spoliczkowałam go z całej siły. Kiedy dotarło do mnie, co się stało, podjęłam szybką decyzję o ucieczce. Popędziłam zatem w kierunku Pola Marsowego, a gdy Hazel otrząsnęła się z wrażenia, dogoniła mnie.
     - To było bardzo odważne. Albo bardzo głupie - powiedziała.
   Uśmiechnęłam się pod nosem. Głupiutka córka Wenus, bez żadnych specjalnych mocy czy zdolności, właśnie przyłożyła z liścia synowi Marsa - boga wojny. Fajnie było dla odmiany zrobić na kimś wrażenie.
      Dobiegłyśmy do miejsca zbiórki całe zdyszane. Wstąpiłyśmy w szereg dokładnie sekundę przed tym, jak po środku kręgu tworzonego przez legionistów wylądowała Reyna na swoim pegazie Scypionie. Usłyszałam westchnięcie Hazel - zawsze marzyła o koniu. Niestety, one są zarezerwowane dla wysokiej rangi żołnierzy, a ona w obozie mieszka dopiero pierwszy rok. Ja zresztą jestem jeszcze na probatio - aby zostać pełnoprawnym członkiem legionu muszę dokonać "aktu męstwa" lub poczekać jeszcze dokładnie 346 dni. Tak, zgadza się - odliczam czas do uzyskania mojej pierwszej belki, bo raczej nie wierzę w okazję do udowodnienia swojego męstwa.
  Reyna zeskoczyła ze swojego rumaka i przemówiła:
     - Dzisiaj na manewrach będziemy polować na potwory w labiryncie, który właśnie nasi inżynierowie budują. Z tego względu wszystkie kohorty mają ćwiczyć dzisiaj walkę wręcz. Strzelanie z łuku dzisiejszego wieczoru będzie niedozwolone. Pytania?
   W tym momencie dało się słyszeć poruszenie w szeregu Pierwszej Kohorty - to Max dołączył do zgromadzonych na placu. Spojrzałam na jego twarz i serce podskoczyło mi do gardła.
   Płakał.
                         -*-*-*-*-*-*-*-
Parę ogłoszeń:
  Po pierwsze: jak zauważyliście, moje opowiadanie jest na podstawie książki, a nie jest jej odwzorowaniem. Dlatego tworzę swoje własne postacie, nadaję inne cechy bohaterom (tym, co byli w książce) itp. Dlatego świat stworzony przeze mnie może trochę odbiegać od tego Riordanowskiego.
  Po drugie: bardzo mnie cieszy to, że blog ma już 100 wyświetleń, mimo, że do tej pory był tylko prolog. Dziękuję wam, ale mam jedną prośbę - zostawiajcie komentarze! Choćby anonimowe (: . Żebym po prostu wiedziała, czy wam się podoba moje opowiadanie, czy nie.
                               Całuski, Natalia ♡

4 komentarze:

  1. Fajny rozdział. Max płakał ? Ciekawe czemu :)
    Czekam na następny.
    Tak przy okazji ja też piszę. Zapraszam na
    http://lilyijames-zdobyc-szczescie.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Ooo, Nat wrzuciła pierwszy rozdział <3. Ale wiesz co? Zabiję cię za to, trzymanie w niepewności ;_;. Ogólnie to zajebiiiście *.*. Czekam na więcej :c

    OdpowiedzUsuń
  3. Mmm zacny rozdział :3. Czekam na ciąg dalszy.

    OdpowiedzUsuń
  4. troche krótki

    OdpowiedzUsuń

Ekhem, ekhem.
Istotnie, nie ma tu zakładki "spam". Jeśli odczuwasz pilną potrzebę rozreklamowania swojego bloga lub czegokolwiek innego, możesz wpisać to w komentarzu do najnowszego posta. Miło by mi było, gdyby do tego załączone było słówko na temat mojego opowiadania. I stąd moja prośba, aby wasze opinie były bardziej konstruktywne, niż na przykład: "Fajny blog. Zapraszam do mnie.".
Z wielkim poważaniem,
~Natalia ♡