wtorek, 23 grudnia 2014

Rozdział XII

*  *  *

   Biegłam jakimś podziemnym korytarzem. Był całkiem nieźle oświetlony, zważywszy na to, że na ścianach nie było ani jednej lampy czy nawet pochodni. Nie wiedziałam po co, ale pędziłam przed siebie. Cały czas gdzieś z tyłu mojej podświadomości brzmiał cichy głosik, który przedstawił się jako Zdrowy Rozsądek. Podszeptywał: "Po co biegniesz? Przecież to bez sensu!". Ale nogi robiły swoje.
   Nagle wyrosła przede mną kochana, znajoma sylwetka. Tak mnie zaskoczyła, że stanęłam jak wryta. Czego znowu ode mnie chciała?
   Wenus przemówiła:
   - Sądzisz, że ten tunel jest bezpieczny. Jednak kiedy się nie spodziewasz...
   Nagle sklepienie zaczęło się walić. W panice chciałam spojrzeć jeszcze raz na swoją matkę, ale jej już tam nie było. Gruz zaczął mnie przygniatać, ogromne kamienie miażdżyły moje płuca, wyciskając z nich ostatni oddech...
   I znowu mogę oddychać.
   Musiałam dłuższą chwilę rozważać w łóżku to, co powiedziała Wenus, żeby dotarł do mnie sens jej słów. A trochę to trwało, zanim się do końca wybudziłam.
   Podziemny tunel to Chris.

*  *  *

   Wczoraj wieczorem wydarzyło się tyle, że spałam jak zabita. Annabeth pokazała nam domek Siódmej Klasy i obiecała, że rano oprowadzi nas po obozie.
   Po pierwsze: zaskoczyło mnie, że nasz pokój jest... jak to się mówi... koedukacyjny. W piątej kohorcie chłopcy spali po lewej, a dziewczyny po prawej stronie pokoju. Tutaj wszyscy byli wymieszani, co wydawało się trochę dziwne, bo miałam pryczę pod jakimś tęgim facetem, który na dodatek spał w samych bokserkach.
   Po drugie: pierwsze słowo, jakie cisnęło mi się na usta gdy tu weszłam, brzmiało: "chlew". Przyznam sama: nigdy nie paliłam się do sprzątania pokoju, ale to tutaj śmietnisko było po prostu szkodliwe dla zdrowia. Wszędzie leżały porzucone niedbale miecze, ściany zdobiły plamy w kolorze czerwonym (krew?), a także czarnym (czyżby rozegrała się tutaj bitwa na balony ze smołą?). Wszystko pięknie komponowało się z podłogą zatłoczoną śpiącymi na niej obozowiczami oraz z szarą skarpetką, zwisającą bezwładnie z żyrandola.
   Rozejrzałam się w poszukiwaniu reszty towarzyszy niedoli kompanii od Jupitera. Hazel leżała na podłodze po prawej. Też już nie spała. A Chris ulokował się na pryczy, bezpośrednio po mojej lewej. Zeskoczyłam z posłania i dyskretnym ruchem ręki dałam znak Hazel, żeby podeszła. Kiedy obie stanęłyśmy koło smacznie śpiącego kolegi, w ciszy pochyliłyśmy się nad nim. Zaczęłam mówić melodyjnym głosem:
   - Wstawaj, kochanie! Pora do szkoły!
   Chłopak jęknął przez sen i obrócił się na drugi bok.
   - Jeszcze minutkę. - mruknął niewyraźnie
   Hazel już leżała na ziemi, zwijając się ze śmiechu.
   - Nie nie nie, mój mały. - zaćwierkałam - Śniadanko ci stygnie. - Kiedy nie zareagował, dodałam już normalnym głosem:
   - Wstawaj, Śpiąca Królewno, bo pójdę po siekierę i odrąbię ci ten długi nochal.
   Chris obudził się tak gwałtownie, że spadł ze swojej pryczy (na moje stopy). Ale zamiast wrzasnąć z bólu, wybuchłam niekontrolowanym śmiechem. Nasza "Śpiąca Królewna" miała zdezorientowaną minę, ale po chwili przyłączyła się do śmiechu. Postawiliśmy na nogi połowę dormitorium, ale było warto. Nie wierzę, żeby ten gość miał nas kiedykolwiek zdradzić.

*  *  *

   - Po lewej macie ognisko, po prawej to, co pozostało z pola truskawek.
   Po śniadaniu (złożonego z brązowej papki i szklanki napoju o wątpliwym składzie) Annabeth Chase zabrała nas na małą wycieczkę.
   - A co to za budynek, tam przed nami? - spytał Chris
   Chyba nasza "subtelna" pobudka nie wyszła mu na zdrowie. Chodził nieco przygarbiony, a pod jego oczami widniały niemal czarne wory. Do tej pory myślałam, że taki efekt można uzyskać tylko za pomocą makijażu.
   Nasza przewodniczka przygryzła wargę. Ale nie wyglądała na zakłopotaną. Bardziej na wściekłą.
   - Przed wami Wielki Dom, siedziba... dyrektora tego obozu. - Ostatnie słowa niemal wycedziła przez zęby. - Kiedyś był nieco bardziej okazały. Ale mieliśmy tu małą... wymianę władz. - umilkła
   Nie miała najwyraźniej zamiaru dokończyć tej myśli. Postanowiłam jej w tym trochę pomóc.
   - Jaka wymiana władz? Kim jest ten gość, który nas przywitał? O co tu w ogóle chodzi?
   Annabeth rzuciła mi ostre spojrzenie. Wiem, że unika tego tematu jak może, ale chcę poznać odpowiedzi na moje pytania.
   Po chwili westchnęła i usiadła na trawie. Zrobiliśmy to samo.
   - Więc zacznijmy od początku. - Mówiła półgłosem tak, że tylko my ją słyszeliśmy. - Naszym światem rządziła cała masa bogów, miewali od czasu do czasu romanse ze śmiertelnikami i z tych związków wychodzili półbogowie, zwani herosami. Ale o tym chyba wiecie.
   Skinęliśmy zgodnie głowami. Bardzo znajomy życiorys.
   - Ty jesteś też półboginią, prawda? - spytała Hazel - Kto jest twoim rodzicem? Może Mars? Masz taki wojowniczy charakter...
   Annabeth spojrzała na nią ze zmarszczonymi brwiami.
   - Mars? Chyba miałaś na myśli Aresa, tak? - Nie, miała na myśli Marsa, ale intuicja kazała mi trzymać gębę na kłódkę. - Moją matką jest Atena, bogini mądrości. - Atena? Chyba jej się coś pomieszało. Ale te wszystkie imiona...
   Atena. Atena. Ares. Atena. Kronos. Ares. Kronos. Kronos... Słowa te wirowały w mojej głowie, niczym sępy nad padliną. Nagle wszystko wszystkie imiona wskoczyły na swoje miejsca w pamięci.
   No jasne!
   Szybko rzuciłam Chrisowi i Hazel dobrze wyćwiczone spojrzenie "Wszystko-jest-w-porządku-przecież--to-wcale-nie-jest-dla-nas-nowość-prawda?". Zrozumieli doskonale.
   - A kim są wasi rodzice? - spytała Annabeth, jakby od niechcenia.
   A niech to. Całe szczęście, Chris i Hazel też zrozumieli, że musimy improwizować. Chłopak ledwo zauważalnie skinął głową i szepnął coś do Hazel. Szykując się do odpowiedzi, w duchu dziękowałam wszystkim bogom za te nudne lekcje historii w podstawówce.
   - Afrodyta. - powiedziałam, zastanawiając się, czy dobrze zapamiętałam
   - Mój to Apollo. - wtrącił Chris
   A Hazel dodała cichutko:
   - Hades.
   Annabeth najwyraźniej kupiła to.
    - Ale skąd o tym wiecie? Większość obozowiczów do momentu przybycia tutaj nie wiedziało nawet o istnieniu bogów.
   Trafiony-zatopiony. Zerknęłam ukradkiem na Hazel, szukając u niej pomocy, lecz ona wzruszyła ramionami. "Wymyśl coś" zdawała się mówić. Beznadziejny ze mnie kłamca, ale zawsze warto spróbować.
   - Moja mama... Afrodyta - zaczęłam - odwiedziła mnie...
   Dziewczyna uniosła brwi.
   - Bogowie od paru miesięcy nie widują się ze swoimi dziećmi.
   - No tak. - brnęłam - Ale ona mnie odwiedziła we śnie. - zerknęłam nerwowo na Annabeth, ale ona kiwnęła głową - No i ta We... znaczy Afrodyta powiedziała mi, że jest moją mamą. I że tatą Chrisa jest Apollo. No i też, że... - znowu pamięć mnie zawiodła - No i powiedziała też, kto jest tatą Hazel.
   - Że Hades. - uzupełnił Chris
   Hades. Właśnie.
   Annabeth zmierzyła każdego z nas wzrokiem. Chyba się nie udało.
   - W tej chwili to nieistotne, jaka jest prawda, - rzekła, przeciagajac każdą sylabę - ale wolałabym, żebyśmy byli ze sobą szczerzy.
   Chciałam zaprzeczyć i iść dalej w kłamstwa, ale Annabeth uniosła rękę do góry.
   - Będzie tego. Zeszliśmy trochę z tematu. - Po tych słowach znowu zniżyła głos. - Parę miesięcy temu tytani przejęli władzę w naszym świecie i uwięzili bogów w ich własnej posiadłości na Olimpie. Kronos, czyli ten wielki z brodą, jest ich przywódcą i wydał rozkaz sprowadzenia do Obozu wszystkich półbogów.
   - Po co? - spytała Hazel, myśląc zapewne o tym samym, co ja. O Obozie Jupiter i o tym, że jest w niebezpieczeństwie.
   Annabeth się zawahała.
   - Pamiętacie, co wam mówiłam o "Wielkim Połowie"? - skinęłam głową - No to my mamy teorię, że oni chcą... zlikwidować naszą rasę, a potem zabrać się za bogów. Może wiecie o tym, że poprzedni rząd tytanów obalił pewien... heros. - Ostatnie słowo powiedziała z dumą, ale zarazem ze smutkiem. Znowu skinęliśmy głowami, ale miałam wrażenie, że mówimy o dwóch różnych wydarzeniach - my mieliśmy na myśli pokonanie tytana Kriosa przez Jasona, naszego byłego pretora. A o czym ona mówiła - Jupiter jedyny wie.
   - Więc czemu nas wszystkich od ręki nie zamordują? - walnął prosto z mostu Chris - Czemu się z nami bawią?
   - Niektórzy, zwłaszcza nowicjusze, wierzą w te ich bajeczki o chronieniu nas i o naszym dobru. - odpowiedziała - Gdyby zabijali wszystkich od ręki, szybko rozeszłaby się wieść, że na Long Island jest niebezpiecznie.
   Aha, czyli to jest słynne Long Island na słynnym Manhattanie. Nie wygląda zbyt okazale. Rozejrzałam się dookoła. Po mojej prawej stronie rozciągały się jakieś uprawy - w każdym razie, to kiedyś były uprawy. Wyglądają tak, jakby stratowało je stado bizonów. Gdybym wiedziała, jak blisko byłam prawdy, się uśmiechnęłabym się tak szeroko w duchu.
   Przeniosłam wzrok bardziej na lewo. W miejscu, w którym kiedyś prawdopodobnie było boisko do siatkówki, teraz dwoje obozowiczów zaprawiało się w sztuce fechtunku. Potężny dryblas walczył z chłopcem, może dwa lata młodszym od nas. Ale... czy mnie wzrok myli? Czy ten chłopczyk wygrywa? Ze zdumieniem przyglądałam się, jak kościste, blade rączki zadają sztyletem razy osiłkowi z ewidentnie źle wyważonym mieczem. Zmusiłam się, żeby odwrócić wzrok od tej sceny i rzucił mi się w oczy dziwny, podłużny kształt.
   - Co to jest? - zapytałam, wskazując w tamtą stronę. Annabeth spojrzała na mnie, jak na kosmitkę. Chyba przerwałam jej wywód. Ups.
   Podążyła za moim wzrokiem i wyjaśniła z goryczą w głosie:
   - To jest symbol ich zwycięstwa.
   Chris zmrużył oczy.
   - Dla mnie wygląda to jak chorągiewka przywiązana do kosza od koszykówki.
   W sumie miał racje, tak to właśnie wyglądało. Annabeth prychnęła z irytacją.
   - Gdybyście wiedzieli, ilu zginęło, próbując zerwać ten sztandar, nie byłoby wam do śmiechu.
   Nie jej słowa, a ton, którym je wypowiedziała, sprowadził nas na ziemię. Po chwili niezręcznego milczenia dziewczyna wstała i rzekła:
   - Idę zająć się... swoimi sprawami. Wolno wam chodzić wszędzie w obrębie obozu, byle nie na wschód od Wielkiego Domu. Spotkamy się o 14:00 na obiedzie. Jak się spóźnicie, to nie macie co liczyć na drugie danie. - Odwróciła się i odeszła.
   Przez chwilę siedzieliśmy w milczeniu. Po tych paru dniach nieustannego biegania i uciekania, moje nogi delektowały się błogą chwilą wypoczynku. Która okazała się dość krótka.
   - Wstawajcie lenie! - zawołała Hazel - Rozejrzyjmy się trochę.
   - Och, zlituj się. - zaczął marudzić Chris - Od godziny nie robimy niczego innego, tylko zwiedzamy. Chase już nam wszystko pokazała.
   Uparł się, żeby mówić na Annabeth po nazwisku.
   - A słuchałeś chociaż tej jej paplaniny? - Hazel uniosła oczy ku niebu.
   Też prawda, swoją drogą.
   Minęło trochę czasu, zanim dźwignęłam się na obolałych nogach z ziemi. Poszłam w ślad za Hazel i Chrisem, marząc o swojej niewygodnej i ciasnej pryczy w zabałaganionym pokoju Siódmej Klasy.

*  *  *

   - Lewa! Prawa! Wymach, pchnięcie!
   Z niemałym zdziwieniem obserwowałam jak mały, czarnowłosy chłopczyk trenuje kolesia mniej więcej w moim wieku.
   - Sztuka polega na tym, żeby przewidzieć ruch przeciwnika i go uprzedzić - pouczał, nie przerywając walki - Gdy blokujesz uderzenie, staraj się odciągnąć miecz rywala na prawą stronę, żeby stracił trochę impetu.
   Podczas gdy po twarzy ucznia spływały krople potu, kościsty instruktor swobodnie sobie z nim rozmawiał. Jego ruchy były doskonale wyćwiczone, przypominały one taniec. Delikatne i wykonywane jakby od niechcenia. Zaś ruchy jego przeciwnika przypominały szamotanie się ryby w sieci.
   W końcu młody instruktor wytrącił miecz z ręki uczniowi. Swoją broń zaś schował do pochwy przy pasie.
   - A wiesz, dlaczego tak się stało? - "Bo zaczął ci się nudzić pojedynek?" - Bo się rozkojarzyłeś. Musisz skupić sto procent swojej uwagi na walce, bo zginiesz. - I tym optymistycznym akcentem zakończył lekcję.
   Stałam i przypatrywałam się młodemu trenerowi. Hazel i Chris już dawno sobie poszli, ale ja zostałam i obserwowałam, jak malec pokonuje wszystkich obozowiczów, którzy rzucili mu wyzwanie. Gdy rozprawił się z ostatnim, skierował wzrok na mnie i zmarszczył czoło.
   - Jesteś tu nowa, prawda? - wzięłam oddech, aby się odezwać, ale on mnie uprzedził - Nie kojarzę cię. Nie masz przy pasie broni ani żadnej innej części uzbrojenia. - zbliżył się do mnie. Był ode mnie o pół głowy niższy, ale mówił głosem pewnym siebie. - Jak się nazywasz?
   - Courtney. Znaczy... Green - szybko się poprawiłam. Chłopak obdarzył mnie ledwo zauważalnym uśmieszkiem.
   - Miło mi. Jestem Nico di Angelo. - zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów
   - Nico... di Angelo? - powtórzyłam - Hazel mi o tobie wspominała! Jesteś jej bratem, prawda?
   Chłopiec rozejrzał się dookoła, jakby spodziewał się, że Hazel wyskoczy na niego zza któregoś krzewu.
   - Hazel? Hazel Levesque? - upewnił się - Ona tu jest? - skinęłam głową - Wielkie nieba, muszę ją spotkać!
   - Raczej nic z tego. Powiedziała, że idzie się zdrzemnąć - odparłam. Jeśli był bratem Hazel, to musiał wiedzieć, że jak ona śpi, to żadna siła jej nie obudzi.
   - Szkoda. - Nico wrócił do poprzedniego tematu. - Słuchaj, Green - zaakcentował ostatnie słowo- lubisz walkę na miecze?
   Zawahałam się.
   - Lubię... oglądać. W walce nie jestem najlepsza.
   Nico uniósł jedną brew do góry wymownie i odwrócił się. Za nim stała cała piramida najróżniejszych broni oraz porozrzucanych elementów zbroi. Przed nim znajdowały się miecze różnych rozmiarów powbijane w ziemię. Położył dłoń na rękojeści jednej z nich i na chwilę zamarł.
   - Generalnie aby otrzymać broń trzeba mieć przynajmniej 30 dni stażu przy zmywaku - powolnym ruchem wyciągnął upatrzony miecz z piasku i obrócił się w moją stronę - ale nie podobają mi się obecne zasady.
   Patrzyłam z oszołomieniem to na niego, to na miecz, który wyciągał uchwytem w moją stronę. Ostrożnym ruchem wzięłam broń z dłoni Nica i ze zdziwieniem stwierdziłam, że jest ze dwadzieścia razy lżejszy od tych, które używaliśmy do treningu w Obozie Jupiter. Czułam się, jakbym w dłoni dzierżyła nie stalowy miecz, a długopis.
   Tak zachwycałam się wagą rynsztunku, że nie zauważyłam, kiedy Nico zaszedł mnie od tyłu. Dopiero chłód jego sztyletu na karku sprowadził mnie na ziemię. Podskoczyłam jak oparzona i straciłam równowagę.
   - Lekcja pierwsza - powiedział monotonnym, grobowym głosem, gdy już upadłam - nie daj się zaskoczyć.

*  *  *

   Hazel wcale się nie zdziwiła, że jej gubiący się od czasu do czasu braciszek na stałe mieszka w obozie na Manhattanie i jest trenerem szermierki.
   - Prawdę mówiąc, jak tylko tu przybyłam, pomyślałam, że może się tu gdzieś kręcić. - wyznała - Po prostu... czułam to. Pójdę się z nim spotkać, mam mu sporo do opowiedzenia!
   I zostawiła mnie samą w domku Siódmej Klasy z Chrisem. Po wycisku, jaki zafundował mi Nico, nie miałam ochoty na rozmowę. Zwyczajnie leżałam plackiem na mojej pryczy i patrzyłam się w sufit. Nawet zasnąć nie mogłam, bo przecież obudziłam się stosunkowo niedawno. A nie miałam takiego daru, jak Hazel, która potrafiła spać o każdej porze dnia i nocy. Raz nawet zasnęła podczas obiadu na stołówce obozowej w Legionie. Jej głowa bezwładnie wpadła do zupy, a ona nawet nie uchyliła powiek.
   - Jak myślisz, co się znajduje na wschód od Wielkiego Domu? - Chris przerwał milczenie - Tam, gdzie nie mamy wstępu?
   - Bo ja wiem? Tajne budynki. Magazyny broni. Bunkry wojenne. Kampery tytanów. - przewróciłam się na bok - Może jakieś laboratoria, w których są informacje o ich niecnych planach.
   - Każda z tych opcji brzmi kusząco. - ponieważ teraz leżałam twarzą do niego, zobaczyłam chytry uśmieszek rozjaśniający jego oblicze.
   - To, co tam się znajduje, może być bardzo ważne, czy wręcz przełomowe dla naszej misji. - ciągnęłam
   - Ponadto, jeśli ujawnimy w porę ich prawdziwe i potencjalnie złe zamiary, możemy zapobiec prawdziwej katastrofie, czyli - dajmy na to - najechaniu armii tytanów na Obóz Jupiter.
   - Racja. Dlatego ty i Hazel pójdziecie to zbadać.
   - Bardzo śmieszne. - To mówiąc, zrzucił mnie z pryczy, razem z kocem. Jednak gdy pomagał mi wstać, na jego twarzy gościł uśmiech. Tym razem szczery.
   Aby nie pozostawać mu dłużna, strzeliłam go w policzek. I wtedy dopiero ruszyliśmy.

*  *  *

   Wielki Dom wyglądał upiornie. Elewację, która niegdyś zapewne była koloru białego, pokrywała gruba warstwa mieszaniny kurzu, piachu, błota, smoły (znowu smoła!) i rdzy. Dach został w pełni zagospodarowany przez najróżniejsze ptaki - gniazda tu pobudowały i kruki, i gołębie. I wróble, i wrony. Okna budynku były powybijane, a drzwi wyrwane z zawiasów. Ja i Chris staliśmy tak dobre pięć minut, patrząc na ten obraz nędzy i rozpaczy, który niegdyś był przytulnym domostwem. W końcu chłopak szturchnął mnie w ramię i mruknął coś w stylu: "chodźmy stąd". Nie opierałam się.
   - Słuchaj, plan jest taki. - powiedziałam - Jedno z nas idzie zbadać teren, drugie stoi na czatach i w razie czego kryje.
   - Umówmy się na sygnał. - Chris  złożył usta w kształt litery "u" i zahuczał jak sowa. - To będzie oznaczać tarapaty.
   - Niech będzie. - zgodziłam się. Ale jedno niedopowiedziane pytanie zawisło w powietrzu między nami. W końcu ja je zadałam:
   - To kto idzie?
   Żadne z nas nie miało ochoty włóczyć się po zakazanym terenie w biały dzień.
   - Papier-kamień-nożyce? - zaproponował Chris
   Oczywiście przegrałam. Moje nożyczki zostały zdruzgotane przez jego kamień.
   - W sumie to było do przewidzenia. - skomentowałam - Czego można się spodziewać po synu Gai, jak nie kamienia?
   Odpowiedział mi tylko bezczelny uśmiech.
   Poszłam przed siebie. Byłam przygotowana zobaczyć szklane wieżowce czy osiedle nieskazitelnie białych budynków. Tymczasem na wschód od Białego Domu znajdował się tylko jedna chałupina, otoczona płotem z drutu kolczastego. Bez problemu przeskoczyłam przez wysoką barierę - nie takie rzeczy robiło się w legionie na manewrach - i ostrożnie przekroczyłam próg drewnianej chatki.
   Nie była ona specjalnie wielka czy okazała. Deski tarasu łamały się pod moim ciężarem, a dach wyglądał, jakby miał się zaraz zawalić.
   Jednak w środku wyglądała inaczej. Ściany pokrywała sterylna i nieskazitelna biel. Po środku izby znajdował się wielki, metalowy stół, otoczony krzesłami z tego samego materiału. Otaczała mnie masa różnych urządzeń i przełączników, rozmieszczonych na ścianach, podłodze, suficie, stole, a nawet krzesłach - właśnie dlatego to pomieszczenie skojarzyło mi się z gabinetem dentystycznym.
   Na stole stał komputer najnowszej technologii. Zbliżyłam się do niego, uważając, aby nie nadepnąć na żaden z guzików na podłodze i zastanawiając się, kiedy tytani nauczyli się obsługiwać taki sprzęt. Monitor pokazywał mapę Stanów Zjednoczonych i Kanady. A na niej rozsiane były czerwone kropki - jedne większe, inne mniejsze. Największe skupisko kropek znajdowało się w Nowym Jorku - wtedy pojęłam, że te kropki symbolizują półbogów - i w San Francisco. Serce mi zamarło. A więc tytani wiedzą o Obozie Jupiter. Więc na co czekają?
   Na górze ekranu znalazłam pole wyszukiwania. Wpisałam w nie: "Courtney Green". Wyskoczyły akta opatrzone moim zdjęciem:

Courtney Lea Green
Ur. 14.06
Lat 15
W obozie: tak
   Klasa: Siódma
Tożsamość: rzymska
Rodzic: Wenus
Posłuszeństwo: brak danych
Status: żywa

   Wpisałam potem w okienko "Christian Fank":

Christian Noah Fank
Ur. 13.10
Lat 16
W obozie: tak
   Klasa: Siódma
Tożsamość: rzymska
Rodzic: Apollo
Posłuszeństwo: brak danych
Status: żywy

   Zatem ich system nie jest taki niezawodny, skoro wpisano Apolla jako jego ojca. Następnym moim wyszukiwaniem było:

Reyna Avila Ramirez - Arellano
Ur. 15.01
Lat 19
W obozie: nie
   Klasa: -
Tożsamość: rzymska
Rodzic: Bellona
Posłuszeństwo: potencjalnie problematyczna
Status: żywa

   Na dole znajdowała się adnotacja:

Do zabicia przez Daenostrum.

*-*-*-*-*-*-*-*-*

   Rozdział z dedykacją dla wszystkich osób, które mi truły przez prawie miesiąc, ponad miesiąc, prawie trzy miesiące, żebym wrzuciła ten rozdział. Poważnie, gdyby nie Wy, nie dałabym rady go skończyć. Ostatnio cierpię na ciężki przypadek braku czasu i weny. Ale ważne, że w końcu jest!
Po takiej długiej przerwie jest wyjaśnienie, skąd tytani wzięli się w naszym obozie. No i jest nareszcie długo oczekiwany przez Was Nico di Angelo (; .
   Nie ustalam żadnego terminu wrzucenia następnego rozdziału, bo wiem, że i tak się do niego nie zastosuję. Jak widzicie, to działa tak, że potrzebuję czasem ostrego kopniaka, żeby wziąć się w garść. W związku z tym, jeśli przeczytaliście rozdział i czekacie na ciąg dalszy - napiszcie o tym w komentarzu. A krytyka też jest mile widziana (: .
   A teraz ta przyjemniejsza część notki:
   Moja koleżanka wpadła do mnie i zaczęła się bawić Gimpem. Oto, co powstało:


   Z góry mówię, że nie mam bladego pojęcia, skąd wytrzasnęła te arty po bokach, ale powiem jedno - są cudowne :'). Jednak chyba zostanę przy moim starym bannerze. Przyzwyczaiłam się już do niego xd.
   I jeszcze jedno. Oto, co ostatnio znalazłam na ścianie w sali od muzyki :').


Życzę Wam wszystkim Wesołych Świąt, szczęśliwego Nowego Roku, radosnych i śnieżnych ferii (oraz może wesołego jajeczka, bo nie wiem, jak wypadnie z następnym rozdziałem XD). No dobra, żartuję, może przed Wielkanocą się wyrobię (; .

   ~Natalia ♡

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Rozdział XI

Jeśli nie jest napisane inaczej, to mamy do czynienia z punktem widzenia Courtney. Miłego czytania (: .

*  *  *

           Przyglądałam się tej sytuacji, jakby to był seans w kinie. Krwawy dramat wojenny w 3D. Hazel została trafiona strzałą w plecy. Dzięki temu, że to nie był raczej najmocniejszy strzał i że pożyczyłam jej swoją grubą kurtkę, jest szansa, że grot nie przebił się nawet przez warstwę podskórną. Gorzej jeśli to była zatruta strzała.
          Nagle ziemia rozbłysła jasnym światłem. Moje przystosowane do ciemności oczy nagle piekielnie zabolały. Ukryłam twarz w dłoniach, próbując opanować tępy ból w skroniach. Zaczęłam tracić władzę w nogach, więc szybko uklękłam, czekając, aż mroczki znikną. Z dwojga złego, lepiej usiąść, niż się przewrócić.
          Po chwili krew w moim mózgu znowu zaczęła płynąć dawnym rytmem. Ostrożnie podniosłam głowę i zobaczyłam Chrisa. Jak zwykle bardzo przystojny, skupienie wymalowane na jego twarzy nadawało mu wygląd jakiegoś aktora, którego nazwiska nie pamiętam... aha, i koło niego stała trójka facetów wyglądających jak trolle.
          Oprzytomniałam. To nie kino. Hazel. Strzała. Podchwyciłam jego spojrzenie i zadałam mu oczami nieme pytanie. Kiwnął głową i wyciągnął swój miecz.
          Kiedy natarł na owych nieznajomych, szybko przemknęłam do nieprzytomnej przyjaciółki. Przewróciłam ją na brzuch i delikatnie wyciągnęłam strzałę. Na grocie zobaczyłam jej krew i... jeszcze jakąś zieloną substancje. Od razu skojarzyła mi się z krwią goblinów, którą jeszcze wczoraj byłam cała umazana. Fuj. Jeśli czegokolwiek nauczyło mnie oglądanie filmów szpiegowskich, to na pewno tego, że nigdy nie należy ufać zielonym substancjom.
          - To eliksir paraliżujący - podskoczyłam na dźwięk tego niskiego głosu, tuż za moimi plecami - Nic jej nie będzie.
          Obróciłam się szybko. To był jeden z owych trolli. Był ode mnie ze dwa razy wyższy. I trzymał łuk w dłoni.
          - Ej, ty! - zawołał Chris, pojedynkując się z jego dwoma towarzyszami - Odczep się od niej i walcz ze mną!
          - Uspokój się, chłoptasiu. - Najwyższy z nich niezbyt delikatnie odsunął Chrisa na bok i spojrzał na mnie. - Nasze źródła utrzymują, że jesteście półbogami.
          Gość zaczął się powoli zbliżać, nie spuszczając ze mnie oka. Nie ośmieliłam się nawet drgnąć, czując, że uginają się pode mną kolana. Kiedy podszedł do mnie na tyle, że mogłam poczuć jego (śmierdzący) oddech, wyprostował się i powiedział donośnym głosem:
          - Na mocy Traktatu Krwi... - Na to słowo dreszcze przebiegły mi po plecach. - ... jesteście aresztowani. Zgodnie z prawem zostaniecie odwiezieni do Obozu Półkrwi. Zwiążcie ich.
          Skamieniałam. Że co proszę?! Za co jesteśmy aresztowani?
          - Co takiego zrobiliśmy? - Chris wkroczył do akcji.
          Szefujący i Ten W Za Luźnych Spodniach wybuchli śmiechem. Donośnym, podłym śmiechem. Natomiast Ten Z Łukiem spytał kompanów:
          - Właściwie dlaczego to robimy? Przecież nawet nam za to nie płacą.
          Histeryczny napad śmiechu wyraźnie przeszedł Szefującemu, bo skierował zagniewany wzrok na łucznika.
          - BO NIE CHCEMY STRACIĆ GŁÓW, MATOLE! - ryknął niespodziewanie
          Ten Z Łukiem wzruszył ramionami, ale gdy jego szef się odwrócił, mruknął coś pod nosem z wściekłością.
          - Której części "zwiążcie ich" nie zrozumieliście?! - krzyknął do podwładnych, którzy pośpiesznie podbiegli do nas.
          - Nigdzie nie jedziemy. - oświadczył Chris, jednocześnie próbując wyrwać się wielkoludowi w za dużych spodniach. Ten jednak wyśmiał go i wetknął knebel do ust.
          Serce waliło mi jak opętane. To musi być sen. Okropny koszmar. Troll z łukiem stał koło mnie i nad wyraz delikatnie związywał mi nadgarstki z tyłu. Nawet kiedy mnie niechcący zadrapał, mruknął "przepraszam".
          - Dokąd nas zabieracie? - szepnęłam, rezygnując z powstrzymywania łez
- Obóz Półkrwi. Nowy York. - mruknął, zabierając się za moje kostki.
          Czy to nie tam od początku się wybieraliśmy? Dyskretnie dałam znać Chrisowi, żeby przestał się wyrywać. Spojrzał na mnie krzywo, ale uspokoił się. I tak nie damy rady im nawiać.
          - Czy to... czy to ma związek z naszymi boskimi rodzicami? - zaryzykowałam
Łucznik spojrzał na mnie z zaskoczeniem.
          - Tak. Wiesz o swoich rodzicach?
          Kiwnęłam głową. Jestem pewna, że wielkolud prawie się uśmiechnął. Po chwili wrócił na ziemię i wyjął ze swojej kieszeni czarną chustę. Domyśliłam się, jakie jest jej przeznaczenie.
          - Posłuchaj. Teraz zawiążę ci ją na oczach. Nie wyrywaj się.
          Siedziałam posłusznie, nawet nie jęknęłam, gdy wplątał mi w węzeł parę włosów. Jednak po chwili porywacz minimalnie opuścił tę opaskę. Te niezauważalne milimetry pozwoliły mi widzieć, jak mruga do mnie konspiracyjnie. Uśmiechnęłam się przez łzy.
          Spojrzałam przez mój tajemny otwór w stronę Chrisa. Jego oprawca niestety nie miał tylu skrupułów, co łucznik. W moim ciele kłębiło się wiele sprzecznych uczuć: lęk przed tym, co na nas czeka w tym... "Obozie Półkrwi", a zarazem nadzieja, bo jeśli statystyki nie kłamią, to co trzecia osoba z tamtych stron ma ludzkie odruchy. Z jednej strony mamy darmową przejażdżkę do Nowego Yorku. Z drugiej strony, jesteśmy porwani.
          Jakieś potężne łapska wzięły mnie pod pachę i maszerowaliśmy. Nagle coś mi się przypomniało:
          - Hazel. - wydyszałam - Co z Hazel?
          Ten, który mnie niósł, zatrzymał się.
          - Zabierzcie tą sparaliżowaną! - ryknął na swoich kumpli. Szefujący, bez wątpienia.
          I ruszył dalej. Szliśmy tak i szliśmy, olbrzym pewnie czuł dudnienie mojego serca. Jak nie, to na bank je słyszał. Nie ośmieliłam się wspomnieć, że jestem tak głodna, że mogłabym zjeść hipokampa, bo od wieków nie miałam niczego w ustach. Jak zawsze w najtrudniejszym momencie, cała pewność siebie mnie opuszcza i pozostaje tylko paraliżujący strach.
          Nagle nasz troll się zatrzymał. Najpierw mnie, potem Chrisa, a na koniec bezwładną Hazel wrzucił do przyczepy ciężarówki. Jakbyśmy byli workami ziemniaków. Gdy drzwiczki się zatrzasnęły, zapadła całkowita ciemność. I - co jest wręcz typowe dla mojego organizmu - po chwili zasnęłam.


* * *


          Obudził mnie przeraźliwy skrzyp otwieranych drzwiczek. Musiała minąć dłuższa chwila, zanim przypomniałam sobie, gdzie jestem. Byłam porwana. Jechałam związana. Traktują mnie jak śmiecia. Ale nie czułam nic. Zupełnie jakby mój mózg oświadczył: "Dobra, już wystarczająco się wystraszyłaś. Teraz daj mi spokój."
          Ktoś wyciągnął mnie z przyczepy. Ktoś rozwiązał mi kostki i nadgarstki. Ktoś zdjął chustę z oczu, z czego ochoczo skorzystałam i rozejrzałam się dookoła. Cały czas byłam w lesie, ale tym razem - co przyjęłam z ulgą - wśród najróżniejszych istot, które otaczały nas, była spora garstka ludzi. Trochę przeraziło mnie to, że wszyscy byli uzbrojeni po zęby – nawet małe dziewczynki w wieku około 7 lat, które chowały się za plecami starszych Po mojej lewej stał Chris. Po prawej leżała Hazel.
          - Nowa dostawa, mistrzu. - Szefujący i jego poddani skłonili się przed jakimś bardzo wysokim gościem z brodą. Czy mi się zdawało, czy bił od niego jakiś taki jasny blask?
          - Gdzie...? - Wszystkie twarze zwróciły się w kierunku Hazel, która właśnie odzyskała przytomność. Zebrałam w sobie resztki odwagi i odpowiedziałam jej na cały głos:
         - Te trzy typy nas tu wywiozły i nic nie wytłumaczyły. Ale jestem całkowicie pewna, że to obóz letni dla dzieci, w którym wszyscy chodzą przebrani za żołnierzyków, a na co dzień grają w karty z obrazkami II Wojny Światowej. - Kurcze, mam nadzieję, że wrzuciłam do tej wypowiedzi wystarczającą ilość sarkazmu.
          Poczułam napięcie w powietrzu. Większość ludzi wstrzymała oddech i z niepokojem patrzyli na Gościa z Brodą, który chyba był ich przywódcą. Ale on tylko uśmiechnął się z pogardą. W jego oczach czaiło się coś, co wyglądało jakby zastanawiał się, jakie tortury dla nas wymyślić.
          - Witajcie w Obozie Półkrwi. - powiedział półgłosem. Nie miał powodu, żeby mówić głośniej, bo i tak panowała martwa cisza. - Jestem Kronos i dyrektoruję tutaj. - Kronos, Kronos, Kronos... chyba powinnam znać to imię. W każdym razie Chris na jego dźwięk zrobił wielkie oczy. - Chase! - wrzasnął w kierunku gapiów. Z tłumu wystąpiła niewysoka blondynka, może trochę starsza od nas. Miała coś w sobie z przywódcy, ale w porównaniu do owego pana Kronosa, jej autorytet topnieje. - Oprowadź tych tutaj i zapoznaj ich z zasadami. - Teraz zwrócił się do nas. - Życzę... miłego pobytu.
          Kronos odwrócił się i odszedł od nas. A wszyscy gapie za nim. Po chwili na tej polanie była tylko nasza trójka i ta dziewczyna. Była wściekła. Mruczała coś pod adresem "Grubego śmierdziela i darmozjada", czego pozwolę sobie nie zacytować z uwagi na zasady dobrego wychowania. Kiedy skończyła swój wywód, wzięła głęboki wdech i przemówiła do nas z wymuszonym uśmiechem:
          - Witajcie! Nazywam się Chase... - tutaj zawahała się i dodała półgłosem - Annabeth Chase. - Wróciła do swojego normalnego tonu. - Będę waszym... przewodnikiem po obozie.
          Wyciągnęła do nas rękę. Chris podszedł pierwszy.
          - Christian Fank. - powiedział, ściskając jej dłoń.
          - Hazel Levesque. - Hazel zadowoliła się kiwnięciem głowy.
          Uśmiech Annabeth stał się mniej wymuszony.
          - Bogowie, język sobie połamię. - W tym momencie zapaliło się zielone światło w mojej głowie: "Ona jest spoko". - Mów wszystkim, że masz na nazwisko Lev, bo tutejsi nie lubią skomplikowanych rzeczy.
          Spojrzała w moją stronę wyczekująco. Uścisnęłam jej rękę.
          - Green. Courtney Green.
          Dłoń dziewczyny zamarła w uścisku, a jej uśmiech nieco zbladł. Niemal widziałam trybiki obracające się w jej głowie.
          - Green? - upewniła się. Skinęłam głową.
          - Coś nie tak? - zapytałam
          - Nie, nic. Po prostu... - przeszyła mnie na wylot swoimi szarymi oczami, jakby zastanawiała się, ile mi powiedzieć. - Po prostu wczoraj... zginęła jedna osoba o tym nazwisku. Mówi ci coś imię Harold?
          Pokręciłam głową. Blondyna westchnęła i puściła moją dłoń. Chyba już zapomniała o tym, że miała się sztucznie uśmiechać.
          - Witajcie w Obozie Półkrwi, czy jak my go nazywaliśmy - w Obozie Herosów. - Ruszyła ścieżką wśród drzew, a my za nią. W głowie kłębiło mi się mnóstwo pytań, ale nie wiedziałam, od czego zacząć. - To jedyne... bezpieczne - W ostatnim słowie przeciągnęła każdą sylabę. - ... miejsce dla takich, jak my. Czyli półbogów.
          Spojrzała na nas, spodziewając się zapewne szoku na naszych twarzach, ale my o tym wiedzieliśmy od dawna.
          - Tak. Wiemy, że któryś nasz rodzic jest bogiem. - uprzedził mnie Chris - Wiemy nawet którzy.
          Annabeth ponownie zlustrowała nas swoim spojrzeniem.
          - Teraz to w zasadzie nie ma znaczenia, kto jest waszym tatusiem lub mamusią. - "Teraz" zaakcentowała tak, że dało mi to do myślenia. - Kiedyś byliśmy grupowani według naszego boskiego rodzica, ale teraz mamy system klasowy. - Wzięła oddech i mówiła dalej. - Gdy przybywacie do obozu, zostajecie automatycznie przydzieleni do Siódmej Klasy. Za wyjątkowe zasługi i postępy w nauce możecie awansować na wyższy stopień. Za niegodne czyny, bunty i inne uczynki określone w regulaminie, spadacie niżej. Nadążacie?
          Skinęliśmy głowami.
          - A... - odezwała się niepewnie Hazel - Gdzie jest haczyk? To znaczy, co ma nas motywować do pięcia się na szczyt?
          Annabeth zatrzymała się i spuściła głowę. Zatopiony.
          - Ostatniego dnia danego miesiąca odbywają się... uroczystości na cześć tytanów. - mówiła powoli, a jej twarz stała się bardziej ponura od oblicza Reyny, kiedy musi zajmować się papierkową robotą. - Wówczas w każdej klasie odbywa się Wielki Połów .
          To miało wywrzeć na nas wrażenie, ale niestety mnie osobiście nic ono nie mówiło.
          - "Wielki Połów"? - upewniłam się
          - "Wielki Połów". - potwierdziła - Nie ja wymyślałam tę nazwę. Z puli wybieranych jest pięć karteczek z nazwiskami obozowiczów. Jak jesteś w Siódmej Klasie, to masz siedem losów, w szóstej sześć, itd. Tylko Pierwsza Klasa nie bierze udziału w losowaniu.
Nadal nic nie rozumiałam.
          - A co jest nagrodą w losowaniu? - spytałam
          Blondynka spojrzała na mnie z brwiami w górze. Gdy upewniła się, że sobie z niej nie kpię, odpowiedziała ze złością:
          - Bardzo stylowa dziura w brzuchu i mieszkanie na stałe w Podziemiu. Jesteście może głodni?


*-*-*-*-*-*-*

          * Nienawidzę pisać takich ogłoszeń parafialnych xd.
          * Obóz Herosów opanowany przez tytanów to był zupełnie spontaniczny pomysł. Jestem gotowa na wszelkie wasze wyrzuty i żale z tego powodu.
          * Przepraszam, że tak długo musieliście czekać na taki krótki rozdział. Dlaczego tak się stało? Hmm... od zakończenia roku w domu byłam tylko tydzień. Resztę czasu spędziłam na obozach (między innymi na Obozie Herosów - "Kulka" na mazurach, polecam!) i w masie innych miejsc, w których była bieda z internetem. No i oddzielną kwestią jest to, że rozdział napisałam już dawno, ale jak to zaczęłam czytać, to stwierdziłam, że akcja źle się potoczyła i całość skasowałam. Dlatego wybaczcie mi tę przerwę.
          I wreszcie...
          * Czy ktoś z was, anonimki, będzie 30.08 w Warszawie na bitwie o sztandar? :)
      Czekam na odpowiedź!
          ~Natalia ♡

środa, 9 lipca 2014

Rozdział X (BONUS)

          Dziesiątka to taka okrągła liczba, więc z tej okazji posłuchajmy, co ma do powiedzenia Hazel :).
          Ech, każdy pretekst dobry, żeby pokombinować z punktem widzenia xd.

HAZEL

          Po tym, jak Courtney zostawiła mnie samą w ciemnym, dzikim, nieprzebytym lesie nocą... od razu zasnęłam.
          Kiedy otworzyłam oczy, cały czas panował mrok. Winą za to obarczyłam gęsto rosnące drzewa, które przysłaniały słońce swoimi koronami. Mogłam jedynie zgadywać, która jest godzina.
      Podniosłam się z ziemi, otrzepałam swoje spodnie ze żwiru i rozejrzałam się dookoła. Ścieżka, którą prawdopodobnie podążała Court wyglądała, jakby utorował ją pociąg towarowy, a nie piętnastoletnia dziewczynka.
      Bardzo się bałam, idąc tą ścieżką - ostatnim razem, kiedy byłam w lesie, napadł mnie wielki niedźwiedź. Gdybym nie miała mojego miecza - tak, jak w tej chwili go nie mam - to by mnie zabił.
      Nagle potknęłam się o coś. Spojrzałam na to i westchnęłam głośno. Sztabka złota. Znowu. Rozejrzałam się dookoła, czy nie ma nikogo w pobliżu i z powrotem zakopałam ją w ziemi. Nie chciałam nawet myśleć, co by się stało, gdyby ktoś jej dotknął. Niełatwo jest być przeklętym dzieckiem.
       Poszłam dalej, rozmyślając nad moimi przyjaciółmi z obozu.
      Courtney. Dwa miesiące temu przybyła do Obozu. Kiedy zobaczyłam ją, wyglądała na zagubioną i samotną. Poręczyłam za nią przed tłumem uzbrojonych po zęby żołnierzy i dzięki temu zdobyłam jej przyjaźń. Była ode mnie o rok starsza, ale i tak opiekowałam się nią jak młodszą siostrą. Była jedyną dziewczyną w obozie, która mnie akceptowała. Bo nie wiedziała o mojej klątwie...
      Chris. Był w obozie odkąd pamiętam. Jest inny od pozostałych dzieci Apolla - nie miał smykałki do sztuki ani nie kręciło go śpiewanie. Jedyną rzeczą, którą można by połączyć z jego ojcem, było to, że świetny z niego poeta; często mówi metaforami i ma cięty język. Nie wiem o nim zbyt dużo, ale i tak mu ufam.
      Frank. Syn Marsa. Niech będzie, jest bardzo przystojny... ale na krzesiwo Wulkana, nikomu o tym nie mówcie! Może jest trochę ciapowaty i nieporadny... ale w tym jest jego urok.
      Nico. Mój brat, syn Plutona. Rzadko pojawia się w naszym obozie. Kiedy próbuję wyciągnąć z niego, gdzie się podziewa w pozostałym czasie, patrzy na mnie z powagą i zmienia temat. Uwielbiam spędzać z nim czas... ale to nie dzieje się częściej niż raz na dwa miesiące.
      Dakota. Ciężko mi nazwać go przyjacielem, bo rozmawialiśmy ze sobą tylko podczas moich pierwszych dwóch tygodni w legionie. Ale poręczył za mnie, kompletnie mnie nie znając. Nigdy mu tego nie zapomnę.
          Zastanowiłam się, kogo jeszcze dopisać do mojej listy. Z przykrością uznałam, że to już wszyscy.

*  *  *

         W końcu odnalazłam obozowisko reszty drużyny. O dziwo, ich szałas pławił się w blasku słońca dochodzącego z jedynego prześwitu między drzewami, jakiego znalazłam w tym lesie - może jakiś bóg go dla nas stworzył?
    Z lewej strony zauważyłam Courtney. Siedziała oparta o szałas i najwyraźniej rysowała.
      - Courtney! - zawołałam, podbiegając do niej. Podniosła głowę i patrzyłam, jak jej twarz stopniowo rozjaśnia szeroki uśmiech.
      - Hazel! Żyjesz! - To mówiąc, rzuciła mi się w objęcia. Pachniała ciepłymi ciastkami z czekoladą. Na tę myśl, żołądek mi się skurczył - tak bardzo starałam się znaleźć moich przyjaciół, że zapomniałam o takich przyziemnych sprawach, jak odżywianie się. - Jesteś głodna? - spytała, jakby czytając w moich myślach. - W namiocie mamy jeszcze parę konserw.
   Zmarszczyłam brwi.
      - Czy my przypadkiem nie porzuciliśmy naszych plecaków na polanie?
   Courtney wzruszyła ramionami.
      - Ktoś nam je w nocy podrzucił. Miło z jego strony.
          Zachichotałam. W zasadzie nie jestem na co dzień głupiutką nastolatką, która chichra z byle czego. Ale Court tak właśnie działa na otoczenie - sprawia wrażenie outsiderki, ale w rzeczywistości jest miła i ma... cięty język. Rety, ale w tym jest podobna do Chrisa!
      Wsadziłam głowę do szałasu. Po obozowisku stworzonym przez Courtney spodziewałam się okropnego bałaganu. Ale rozumiem, że w tych warunkach ciężko nawet zdobyć jakiekolwiek rzeczy, aby rzucić nimi byle gdzie. Po lewej leżały dwie sterty liści - na jednej z nich nadal spał Chris - a z prawej, w kącie stały nasze plecaki. Wzięłam w ręce mój - najstarszy i najbardziej obdarty z nich wszystkich. Wyciągnęłam z niego puszkę z pasztetem i oczywiście - ja, niezdara - upuściłam ją na kamienistą ziemię. Hałas wystarczył, aby wybudzić naszą Śpiącą Królewnę.
      - Hazel. - Chris uśmiechnął się. - Żyjesz!
          Uśmiechnęłam się pod nosem. "Pasują do siebie." - przemknęło mi przez myśl.
     - Skąd masz konserwy? - zapytał, patrząc na moją puszkę.
     - Ktoś wam podrzucił nasze plecaki, kiedy spaliście.
     - "Nam"?
     - Wam. - potwierdziłam - Ja nocowałam w lesie.
          Chłopak wytrzeszczył na mnie oczy, a ja się zarumieniłam. Nie czułam się bohaterką - bardziej ofiarą losu, bo odłączyłam się od grupy. Pierwsza zasada herosowych wypraw brzmi: "Nigdy nie działaj w pojedynkę". Spróbowałam zmienić temat.
      - Pobudka, musimy już iść. - powiedziałam do niego. Chris jęknął.
      - Daj jeszcze godzinkę. - mruknął, zakopując się w stercie liści.
      - Wstawaj, Court chciała z tobą porozmawiać.
          Zerwał się ze swojego posłania, jakby piorun go trzasnął.
      - Chciała ze mną porozmawiać? - ożywił się - O czym? Gdzie ona jest?
          Nie mogłam powstrzymać wybuchu śmiechu.
      - Na zewnątrz. - powiedziałam, gdy już się uspokoiłam - I... ja tak tylko powiedziałam, abyś się ruszył.
          Mimo, że odwróciłam się na pięcie, zanim zobaczyłam jego minę, niemal poczułam, jak schodzi z niego powietrze. "Tak, idealnie do siebie pasują" - znowu pomyślałam.

*  *  *

     - Idziemy na północ.
     - Nie, na południe.
   Już od dobrych paru minut Court i Chris kłócą się dokładnie o to samo.
     - Idąc na północ, możemy dotrzeć do jakiejś rzeki. - argumentowała Courtney - Rzeka to woda, woda to życie...
     - A amerykańska rzeka to syf i malaria. - mruknął chłopak - Skoro z północy przyszliśmy, to raczej nie powinniśmy się cofać.
     - To co w takim razie ciekawego znajdziemy na południu?
     - Może Nowy Jork? - podsunął Chris
     - Oboje się uciszcie. - wstałam z podłogi i podeszłam do mapy, która leżała między nimi. Wzięłam dwa noże do masła w dłoń. - Jesteśmy o tutaj. - wbiłam jeden z nich w punkt po lewej stronie kontynentu - A chcemy być tutaj. - Drugi nóż przedziurawił mapę na przeciwnym wybrzeżu. - Powinniśmy kierować się na wschód, ale jak mi nie wierzycie, to też możecie sobie podziurawić parę map. Mam w plecaku jeszcze dwie.
     - Niech będzie. - Courtney właśnie zabiła wzrokiem Chrisa. - Ale lepiej byłoby na północny-wschód...
     - ...gdybyśmy chcieli wrócić do domu. - odmruknął jej - Jakbyś raz na ruski rok posłuchała tego, co Reyna mówi, to...
          W tym momencie teatralnie westchnęłam i odeszłam od nich.

*  *  *

          Dwie godziny później jechaliśmy na naszych wierzchowcach w kierunku wschodnim (Chris w końcu się poddał i wspólnymi siłami zaciągnęliśmy Courtney). Przez długi czas nikt się nie odzywał - ja byłam zbyt zmęczona, a Courtney była bardzo obrażona. Chris próbował nawiązać konwersację, ale nasze odpowiedzi brzmiały mniej więcej: "Nom.", "Mhm.", "Fajnie." .
          Kiedy chłopak już po raz trzeci zapytał się, jaki jest mój ulubiony kolor, konie stanęły jak wryte. Instynktownie przycisnęłam się do szyi Koriny, ale Courtney nie miała tak dobrego refleksu. Przeleciała nad głową swojego - że tak się wyrażę - pulpeta i upadła na ziemię. Chris, który dał radę utrzymać się, właśnie zeskoczył z konia i pognał jej pomóc. Court zignorowała jego wyciągniętą dłoń i sama stanęła na nogach ostentacyjnie strzepując ziemię ze spodni. Ale ja w głowie miałam tylko jedno.
       Poczułam ostry ból w plecach. Zanim dotarło do mnie, co się stało, zanim zdążyłam ostrzec przyjaciół, zaczęłam powoli tracić przytomność. Ostatnie, co poczułam to to, że spadam z konia. Głową w dół.

-*-*-*-*-*-*-*-*-

          Bardzo przepraszam, że rozdział jest taki krótki i że tak długo na niego czekaliście (ja nie umiem się rozpisywać, no!). Rzecz w tym, że opowiadanie czekało już na opublikowanie już od dawna, ale byłam po prostu w czarnej dziurze zasięgowej, no i... teraz wstawiam xd. Jak was to pocieszy to powiem, że już pracuję nad ciągiem dalszym. Ale w piątek znowu wyjeżdżam i nie mam pojęcia, jak z czasem mi się ułoży. Na wszelki wypadek powiem, że w następnym rozdziale szykuje się dramatyczny zwrot akcji zmieszany z elementami grozy i zmianami ideałów głównych bohaterów, bla bla bla. Mówiłam, że nie umiem się rozpisywać!
               Miłych wakacji!
                     Natalia ♡